Moja spowiedź, jak dotknęłam dna

Moja historia zaburzeń odżywiania. Od poczucia bycia niewystarczająco dobrą, chęci zdrowszego trybu życia, przez ortoreksję, anoreksję, kompulsywne objadanie się, aż po depresję. Część 3. 

W dzisiejszym dniu pragnę podzielić się z Tobą dalszą częścią mojej historii choroby zaburzeń odżywiania, która zaczęła się prawie pięć lat temu. Jeśli nie przeczytałeś/przeczytałeś jeszcze dwóch poprzednich części serdecznie Cię zapraszam do zatrzymania się na chwilę, powrotu do nich, a następnie rozgoszczenia się tutaj.

Jest to historia o: 

Poczuciu bycia niewystarczająco dobrą w każdym możliwym aspekcie. 

Potrzebie kontroli w celu zapewnienia sobie „bezpieczeństwa”. 

Zaślepieniu. 

Byciu swoim osobistym katem. 

Ciągłym myśleniu o jedzeniu. 

Obsesji. 

Zamknięciu się przed światem. 

Zagrożeniu życia. 

Utracie kontroli. 

Bezsilności. 

Aż wreszcie historia o: 

Wybraniu życia.

Zaufaniu. 

Odzyskaniu siebie. 

Oddaniu kontroli. 

MIŁOŚCI. 

ETAP 8 – Nie mam siły dalej walczyć z tym sama. Diagnoza depresji i rozpoczęcie farmakoterapii

To był moment, w którym do mnie bardzo dosadnie dotarło, że nie dam rady sama tego „ogarnąć”. Do pewnego etapu w moim życiu nosiłam w sobie przekonanie, że to ja sama muszę wszystkim się zajmować, a angażowanie innych jest zbędne. Nie na miejscu. I tak było do momentu, kiedy już nie byłam w stanie się sobą zająć, a w głębi duszy czułam, że nie mam wyboru.. Teraz wiem, że w głębi duszy czułam, że nie mam wyboru. Od dziecka sądziłam, że muszę być dorosła, odpowiedzialna i najlepiej samowystarczalna. Wszystko przecież w każdej chwili może zniknąć. Dlatego lepiej nie przywiązywać się zbytnio do niczego, aby później nie odczuwać głębokiego bólu związanego z utratą. Lepiej robić wszystko sama, aby nie narobić sobie nadziei na czyjąś miłość i pomoc, którą w mgnieniu oka można utracić.

Zdałam sobie sprawę z tego, że moje strategie już nie działają. Nie wiedziałam, co mogę zrobić inaczej. Wydawało mi się, że:

Chciałam odzyskać radość. 

Chciałam odzyskać sens. 

Marzyłam o tym, aby wyglądać jak wcześniej i nie brzydzić się samą sobą. 

Jedyne, czego tak naprawdę chciałam to odzyskać kontrolę. 

Ale wtedy charakter mojej motywacji nie był ważny. Jedyne, co się wówczas liczyło, to to, że wykonałam jakiś krok, aby dać sobie pomóc. Niezależnie od schowanej pod tym potrzeby powrotu do kontroli. Tym zajęłam się później. 

Wybrałam się z mamą do psychiatry, który przepisał mi antydepresanty i środki uspokajające, które miały umożliwiać mi zaśnięcie. Poczułam się tam zaopiekowana i zrozumiana. Z perspektywy czasu wiem, że trafiłam najlepiej, jak mogłam. Do dzisiejszego dnia pamiętam tę wizytę i pełne zrozumienia spojrzenie lekarza. On nie miał mnie za dzikuskę, czy dziwaczkę. Szanował mnie, pomimo tego, że wówczas zupełnie nie miałam szacunku do samej siebie.

Kolejny miesiąc rozciągnął się w czasie, a w moim odczuciu mijały lata. Już zupełnie nie uczestniczyłam w życiu szkolnym ani jakimkolwiek innym wykraczającym poza mój pokój i kuchnię. Sytuacja na świecie wspierała mnie w tym, ponieważ był to szczytowy moment pandemii. Mogłam zamknąć się przed światem „bez poczucia winy”, tak, żeby inni nie zorientowali się, jak źle ze mną jest. Antydepresant potrzebował trzech tygodni, aby zacząć działać. Na szczęście drugi lek działał i umożliwiał mi spanie, tyle że jednym z jego skutków ubocznych był zwiększony apetyt oraz wzrost masy ciała.

Chodziłam codziennie cała opuchnięta. 

Jedyne, co wtedy robiłam to spałam, jadłam, płakałam i patrzyłam się w sufit. 

Przestałam się nawet myć. Do dziś w moim dzienniku widnieje z tamtego okresu wpis. „Udało mi się dzisiaj wstać, pójść do łazienki i umyć. Może ten dzień będzie inny niż wszystkie?”.

W tym jednym miesiącu przytyłam osiem kilogramów. 

Traciłam nadzieję na to, że kiedyś będzie inaczej. 

Mój organizm już nie wytrzymywał, był ogromnie zmęczony i przeciążony, a ja umierałam od środka. 

Moje napady miewały miejsce nawet dwa razy dziennie, jeśli tylko mój żołądek mi na to pozwolił. Prosiłam mamę, aby mnie nie zostawiała samej w domu, bo wiedziałam, że jej pięciominutowe wyjście w celu wyrzucenia śmieci skończy się moim napadem. Byłam w stanie zjeść dosłownie wszystko. To, czy mi smakuje, czy jest zamrożone, niedogotowane, czy surowe nie miało już znaczenia. Czułam, że nie zasługuje już na nic dobrego i wpychając w siebie to wszystko, codziennie sobie samej to udowadniałam.

ETAP 9 – Leki zaczynają działać, a ja nie mam pojęcia co ze sobą zrobić

Leki zaczęły działać. W pewnym sensie poczułam się lepiej. Choć z perspektywy czasu nie potrafię do końca określić, czy to na pewno oznaczało lepiej. Było po prostu inaczej. Miałam więcej motywacji do tego, aby coś robić. Leki dawały mi siłę do tego, aby wstać z łóżka, umyć się, podjąć się jakiejś aktywności. Nastąpił tylko jeden problem, który w mojej głowie wyglądał następująco. 

“Chcę i potrzebuję coś ze sobą robić, ale nie wiem, co mam ze sobą zrobić, bo i tak wszystko jest bez sensu.”

Tak więc w pierwszej fazie wykorzystywałam większość dnia na chodzenie po pokoju zataczając kółka. Potrafiłam robić to godzinami do momentu, w którym mi się znudziło. Wtedy zabierałam się na moment za coś innego. Czytałam książki, oglądałam seriale albo chodziłam się najeść. Wyjątkowo mało pamiętam z tego okresu. Dni się zlewały, każdy z nich wyglądał tak samo. Dalej się objadałam praktycznie codziennie. Jedyne, co powoli się zmieniało to to, że podejmowałam się jakichś codziennych aktywności, które sprawiały, że miałam momenty przebłysku związane z tym, że może jednak cokolwiek w moim życiu ma sens. 

ETAP 10 – Chcę spróbować sobie pomóc. Czyli szukanie różnych rozwiązań

Nauczyciele z mojej szkoły wiedzieli, jaka jest sytuacja, ponieważ miałam zaświadczenie lekarskie, które umożliwiało mi nieuczestniczenie w zajęciach w tym czasie. Jedna z moich nauczycielek, którą darzyłam ogromną sympatią napisała do mnie maila, w którym okazała mi swoje wsparcie i zrozumienie, obdarowała ciepłem, a także podzieliła się tym, że ona również zmagała się ze stanami depresyjnymi. Podesłała w załączniku link do relaksacji Jacobsona prowadzonej przez Małgosię Mostowską, wspominając o jej zbawiennym wpływie, którego doświadczyła, zachęcając mnie przy tym do wypróbowania tej metody. Pomimo mojego wcześniejszego zainteresowania światem rozwoju osobistego, nie spotkałam się wcześniej z medytacją i mindfulnessem. Swoją uwagę skupiałam na części psychologii rozwoju osobistego, w której chodziło o robienie coraz więcej, w coraz szybszym tempie. Na efektywności, budowaniu nawyków, mierzeniu się wyzwaniami i budowaniu swojej sprawczości poprzez kontrolę. Ta relaksacja w żaden szczególny sposób nie zmieniła mojego stanu ani mnie nie uzdrowiła. Lecz pokazała mi, że można inaczej. Pokazała mi bardziej czułe i cierpliwe podejście do samej siebie. Zaciekawiło mnie to. Myślę, że moje ciało intuicyjnie wiedziało, że to dokładnie to, czego mu było potrzeba. Od tamtej pory zaczęłam praktykować różne formy medytacji, a także zaczęłam zgłębiać temat czułego podejścia do siebie. Nie była to jeszcze wówczas część mojej codziennej praktyki, natomiast wiem, że każda minuta, którą zdołałam poświęcać zgłębianiu tego tematu przybliżyła mnie do miejsca w którym jestem teraz. Wiem, że była to iskierka nadziei. Nadziei o tym, że kiedyś będzie lepiej. Przez najbliższe miesiące moje stany emocjonalne wyglądały bardzo różnie. Były dni, w których wątpiłam we wszystko i czułam, że dalej sobie nie poradzę. W takich chwilach zawsze sięgałam pamięcią do dnia, w którym podczas wizyty w szpitalu obiecałam mamie, że chcę o siebie zawalczyć. Dalej praktycznie codziennie miałam napady objadania, a wszystkie ubrania, które wcześniej nosiłam były kilka rozmiarów za małe. Od momentu anoreksji przytyłam 18 kilogramów. Dalej sobie nie radziłam. Dalej nie umiałam się kontrolować. Ale bywały chwile, w których czułam w środku, że kiedyś będzie inaczej. Bywały chwile, w których udawało mi się uśmiechnąć, w których udawało mi się zażartować. Zdrowiałam, choć wtedy jeszcze nie byłam w stanie tego dostrzec, biorąc pod uwagę jak było to niestałe i ulotne. Z perspektywy czasu mogę sobie powiedzieć, że jestem z siebie niesamowicie dumna. Że nawet gdy już przestałam wierzyć i tak każdego dnia próbowałam od nowa. Że znalazłam w sobie siłę, aby część energii do działania, którą dawały mi leki wykorzystać w sposób, który mi służył. To były małe wybory, które dawały mi nadzieję na lepsze jutro. Zaczęłam na tym etapie wychodzić z domu, były to zazwyczaj wyprawy na spacery bądź zakupy spożywcze z mamą. Moje życie w większości dalej ograniczało się jedynie do podróży pomiędzy kuchnią a pokojem, ale byłam na tyle zmotywowana, aby zacząć próbować wychodzić poza te strefy. Nie było to proste. Wstydziłam się swojego wyglądu i ciała, ale dzięki wyjściom byłam w stanie przypomnieć sobie o tym, że istnieje coś więcej niż moja choroba. 

ETAP 11 – Boje się zostać sama ze sobą, proszę pomóżcie mi

Po kilku miesiącach leki zmieniły swoje działanie. Zaczęłam mieć nasilone myśli samobójcze, stałam się w pewien sposób nieobliczalna, nie poznawałam siebie. Minutę wcześniej mogłam się śmiać z żartu mamy, po czym wpadałam w totalną rozpacz połączoną ze złością, której nie potrafiłam dać ujścia. Zupełnie nie wiedziałam czego chcę, wpadałam w furie, nie potrafiłam nigdzie spożytkować swojej energii. Czułam, że MUSZĘ coś robić, do takiego stopnia, jakby sterowała mną jakaś zewnętrzna siła, ale nie potrafiłam się na niczym skupić. Wszystko w pewnym momencie doprowadzało mnie do szaleństwa. Czułam w środku, że tak nie powinno być, wiedziałam, że to nie ja. 

Wraz z psychiatrą postanowiliśmy zmienić lek. Jednak nie jest to szybki i łatwy proces.. Na początku trzeba zacząć zmniejszać dawkę, po czym, gdy substancja już całkowicie zniknie z organizmu można wprowadzić kolejny lek, na którego działanie również trzeba poczekać. Biorąc pod uwagę złożoność procesu, nie mogłam na pstryknięciem palca zniwelować stanu, w którym się wtedy znajdowałam. Bałam się siebie do tego stopnia, że błagałam mamę, aby nie zostawiała mnie samej w domu nawet na minutę. Bałam się swoich myśli, swojej obecności, swojej nieobliczalności i ciągłej zmienności. 

W związku z tym zdecydowaliśmy się z mamą na to, że dopóki ten stan będzie się utrzymywał, będę przebywać na oddziale psychiatrii dziecięcej. Na tamten moment poczułyśmy, że jest to jedyna opcja zapewnienia mi „bezpieczeństwa” i stałej opieki. Mama nie mogła być ze mną w domu nieprzerwanie, nawet ze względu na to, że miałyśmy dwa pieski, które trzeba było wyprowadzać na spacery.

Pobyt tam był bardzo krótki epizodem, lecz teraz wiem, że niezbędnym ku mojemu „przebudzeniu”. Opowiem o nim i dalszych podjętych przeze mnie krokach, które pomogły mi na drodze zdrowienia w kolejnej części, do której serdecznie Cię zapraszam.

Tymczasem dziękuję za Twoją obecność. Jeśli odczuwasz chęć podzielenia się przemyśleniami, które do Ciebie przyszły, zapraszam Cię do napisania komentarza bądź prywatnej wiadomości do mnie. 

Ściskam Cię mocno i przesyłam ogrom miłości, 

Ola

Powiązane wpisy

Komentarze