Tam, gdzie najwięcej strachu, tam największy wzrost
Nie żegnam zatem mnie, która się boi. Żegnam mnie, która ze strachu nie podejmuje decyzji.
Ten rok rozpoczęłam od zmierzenia się ze strachem. Od sprawdzenia czy faktycznie jest tak przerażający jak mi się wydaje, czy w spotkaniu z nim coś zostanie mi odebrane, czy coś zmieni się we mnie bezpowrotnie, kiedy stanę z nim twarzą w twarz. Wyszłam na spotkanie z demonami, które często są irracjonalne, ograniczające, blokujące. Zapierają dech w piersiach i odbierają moc. Wyszłam na spotkanie, bo głęboko czułam, że gdy strach wygra to mnie zniewoli, zabierze mi możliwość doświadczania. Zaprosiłam do tańca cykl Życia-Śmierci-Życia, dostrzegając, że pozornie tam gdzie najwięcej strachu, tak gdzie pochłaniające spektrum śmierci, tam też największa możliwość do wzrostu, ekspansji, poszerzania. Ścieżka, którą zdecydowałam się kroczyć wybrukowana była zdaniem, że gdy się boję to wzrastam. Gdy trzęsie się moje ciało – trzęsie się mój duch. Wyszłam na spotkanie z granicą mojego komfortu, by ją przejść, bo wszystko to co przed nią nie ma znaczenia. To co najbardziej transformujące lawiruje na linii i za nią.
Biorę sobie te słowa do siebie, układam w ciele, przepuszczam przez głowę, brzuch, łono – sprawdzam na ile są moje. Sprawdzam na ile, to co wydaje mi się przekraczające tak naprawdę jest zaproszeniem do wielkiego wzrostu. Na ile to co uznaję za mój lęk jest tak naprawdę lękiem kogoś innego. Być może jest przekazem zasłyszanym od mamy? Dziecko nie bądź taka ufna, nie zawierzaj światu.
A może to lęk mojej przyjaciółki? Dziadka? Partnera? Może to lęk pierwotny, któremu przecież mogę pozwolić już odejść z ciała, a jednak wygrywa za każdym razem gdy nastanie noc. Aż w końcu na ile jest to lęk zaczerpnięty ze społeczeństwa, stereotyp do mnie przyklejony, wzięty za własny, zakopany tak głęboko, że aż wrósł w mój układ kostny, tym samym mnie stwarzając.
Taniec ze strachem rozpoczęłam od vipassany. 10 dni kompletnej ciszy, zero telefonu czy nawet książki, wielogodzinna medytacja. Leżałam na łóżku i modliłam się o to, by stać się odważną, by móc to przejść. Przyszła do mnie piękna odpowiedź, że nie znam odważniejszej ode mnie, dla siebie. Przyszła do mnie odpowiedź, że strach jest naturalną i piękną emocją, honoruje go, bo wiem, że gdy dochodzi do głosu oznacza, że moje ciało ma zdrowe reakcje. To totalnie piękna i naturalna właściwość naszego mózgu. Nie żegnam zatem mnie, która się boi. Żegnam mnie, która ze strachu nie podejmuje decyzji. Bycie odważnym nie oznacza, że już nigdy nie będziesz odczuwać strachu, oznacza, że będziesz żyć i działać pomimo jego odczuwania. Stawiasz się do życia, bo wiesz, że potrafisz go okiełzać. Bo wiesz, że jesteś w stanie, czyli głęboko zawierzasz swojej mocy i sprawczości. Nie odbierasz jej sobie składając się w ofierze. Nie ograbiasz się z umiejętności objęcia strachu. Te słowa zabrzęczały w mojej głowie i towarzyszą mi do dzisiaj. Prawdziwą odwagą jest objęcie swojego strachu takim jaki jest. Z każdą emocją. Z rozpaczą, tęsknotą, smutkiem, żałobą, ale także ulgą i ekscytacją co znajduje się po drugiej stronie. Nie bój się tych emocji – jeśli pozwolisz im przez siebie płynąć, w naturalny sposób przeminą.
Pracując z tą emocją dostrzegłam także, ile strachu siedzi w samej głowie. Jest taki magiczny punkt w naszych głowach – furtka do prawdziwego życia – który racjonalizuje ucieczkę, mówi byś odpuściła, głaszcze Cię po głowie słowami, że już tyle przeszłaś, może to za dużo, wystarczająco już zrobiłaś. Głowa to taka cudowna przeciwniczka, która najpierw ugłaszcze Cię w niemocy racjonalizując poddanie, a następnie, gdy już to zrobisz nazwie Cię słabą. Nie zawsze jej słucham, za to zwracam się coraz częściej do ciała, bo ono nigdy mnie nie oszuka i nigdy niczego nie zracjonalizuje. Jest właśnie takie, jak moment, który dzięki niemu doświadczam. Doświadczyłam także ostatnio przy kolejnej ceremonii tamazcal. Moje ciało płonęło, a gorące powietrze paliło nozdrza. Weszłam w rozmowę; czego faktycznie teraz doświadczam? Moja głowa podrywała ciało do ucieczki wmawiając, że za chwilę umrę, a ciało – po prostu doświadczało tego jakim było naprawdę. Wracało utulić się do ziemi, zaczerpnąć wilgotności gleby, przyłożyć serce do jądra matki. To właśnie nazywam magicznym momentem, kiedy przezwyciężam moją głowę. Kiedy triumfują odczucia z ciała, kiedy triumfuje zaufanie i to, że mam wybór działać nie tylko ze strachu, ale również pomimo strachu. Ten strach towarzyszy mi często przy ceremoniach, ale ja nauczyłam się go widzieć i nie nadawać mu większego znaczenia. Nauczyłam się go widzieć w jego prawdzie. Moja prawda może być zupełnie inna.
Kolejnym przełomowym momentem było dla mnie doświadczenie vision questu. Rozmowa w mojej głowie trwała cały czas. Non stop słyszałam, by odejść, by przerwać. Słyszałam zwątpienie – po co mi to? I wchodziłam w dyskurs. Odpowiadałam by zaraz znów zapytać. W pewnym momencie zrozumiałam, że to doświadczenie faktycznie jest daleko poza moim obszarem komfortu na ten moment mojego życia, że strach zdominował totalnie to doświadczenie zaciskając mi brzuch i paraliżując ciało. Wtedy czułam, że prawdziwą odwagą będzie to przerwać. Wtedy czułam, że głównym powodem dla którego pragnę przezwyciężyć strach nie jest stanięcie w mocy, a stanięcie w niemocy. W niemocy – ponieważ zostałabym tam dla mojego ego, które bardzo bało się powiedzieć najbliższym, że nie dało rady. To byłby mój głównym motor napędowy – zostać by być jakaś w czyichś oczach, nie dla siebie, tym samym odbierając sobie moc i znaczenie. Po powrocie usłyszałam bardzo ważne pytania; Wyobraź sobie najczarniejszy, realny scenariusz sytuacji, której się boisz, co może się stać? Jeśli się faktycznie stanie to dlaczego sądzisz, że sobie z tym nie poradzisz? Czego tak naprawdę się boisz?
Dziś znów spotykam się z paraliżującym strachem. Spotykam się z tą częścią mnie, która od zawsze unikała takich sytuacji, a dziś czuje, że dłużej już nie potrafi, bo traci na tym prawdziwe życie. Jednak decyduję się spotkać z tym strachem, z tym szkieletem. Spotkać się w słabości, ściągnięciu masek, spotkać się z tą częścią mnie, która działa mimo strachu. Bardzo ją kocham i pragnę dopuścić ją do słowa, bo ona jest moim kompasem. Jest prawdą, która działa pomimo programów w głowie. Ona nie wymyśla przyszłości żyjąc strachem w teraźniejszości. Ona po prostu żyje i zaprasza do tego spotkania każdą oraz każdego z nas. To czy rozpoznasz ją w sobie zależy już tylko od Ciebie.
10 dni w odosobnieniu, bez rozpraszaczy – może coś więcej o tym, co się wtedy czuje? Jestem bardzo ciekawa. Kiedyś słyszałam, że każdy człowiek powinien raz w życiu spędzić kilka dni w samotności w całkowitej ciemności i ciszy – zmienia się ponoć wtedy percepcja, podejście do siebie samego, do innych i do świata..
Mówi się, że odczucia na vipassanie są zależne od ilości Twoich sankar, czyli pragnień, przyzwyczajań, które Cię ranią, blokują, im ich więcej tym bardziej bolesna vipassana.. ciężko mi zatem powiedzieć co czuje każdy uniwersalnie. Ja czułam jakby czas się zatrzymał, nigdy nie byłam tak blisko siebie, wyostrzył mi się słuch do tego stopnia, ze pomimo tej wszechobecnej ciszy słyszałam więcej niż w zatłoczonym tramwaju w Warszawie. Oprócz tego ujmujący smutek przeplatany z wdzięcznością, ból ciała po 10h medytacji dziennie, gniew, złość – myślę, ze przychodzi wszystko 🙂 To doświadczenie na pewno zmieniło dużo w moim życiu, może właśnie najbardziej to, ze zobaczyłam ile zabiera nam życie w mieście, w takim pędzie i jak daleko od siebie jesteśmy tak naprawdę
Super, ja chyba bym się póki co nie odważyła – te 10 dni wydaje mi się dużo, bez kontaktowania się z bliskimi itd. U Ciebie to jednorazowy kurs, czy zamierzasz jeszcze kiedyś wziąć w tym udział? Z tego co widzę, to w Polsce szybko znikają wolne miejsca na kurs dla początkujących.
Pewnie jeszcze kiedyś wrócę na Vipassane, jest to na pewno doświadczenie totalnie transformujące..ale też bardzo ciężkie, więc rozumiem Twoje wątpliwości. I tak, dość ciężko o miejsce, chociaż mi się udało za pierwszym razem, myślę, że jak to właśnie Twój moment by tam pojechać to też naturalnie miejsce się znajdzie 😉